W dzieciństwie byłam bardzo aktywnym dzieckiem. Potrafiłam wychodzić na zewnątrz tuż po śniadaniu, wpaść na szybki obiad, a potem dopiero na dobranockę. Trwało to gdzieś do lat nastoletnich, gdy moje ciało zaczęło się zmieniać, a lekcje WF-u były czymś czego szczerze nienawidziłam.

Gimnazjum i liceum spędziłam na nieprzesilaniu się na wychowaniu fizycznym, bo w szkole nie było zaplecza, żeby móc się jakoś sensownie ogarnąć po zakończonych lekcjach. Ćwiczenia na końcu dnia, nie były jeszcze takie najgorsze, bo szło się już prosto do domu, ale WF na pierwszych godzinach to był dramat. Razem z koleżankami robiłyśmy wszystko żeby się jakoś wybitnie nie spocić, bo nie miałyśmy się gdzie nawet wykąpać, a nie uśmiechało się nam śmierdzieć przez resztę dnia.

Na studiach miałam podobnie. WF pomiędzy zajęciami, gdzie człowiek nie miał na to najmniejszej ochoty był katorgą. Ale problem się kończył w momencie, gdy koleżanka ogarniała trening na siłowni. Wtedy razem z dziewczynami z roku robiłyśmy dosłownie zapisy na to, kto idzie w danym tygodniu na siłownię z K.

Wtedy uświadomiłam sobie, że nie mam problemu z ćwiczeniami. Ja po prostu muszę mieć na nie ochotę! Od tamtego momentu zwracałam większą uwagę na aktywność fizyczną. Często chodziłam na siłownie lub długie spacery. Ba! Pamiętam jak w Katowicach razem z Dawidem biegaliśmy. To znaczy ja biegałam po parku, a D. jeździł obok na rowerze. Te nasze wyjścia były wręcz rytuałem przez dobr dwa lata. Tyle wspólnie zrobionych kilometrów! 😀

Poźniej gdy zaczęłam pracować i mieć popołudniowe lekcje, czas wolny, który mogłam poświęcić na ruch drastycznie się skurczył. Z biegania zostały spacery, a siłownię przeniosłam na poranne zajęcia jogi. Praktykowałam to przez jakiś rok, a później znowu zmieniliśmy miejsce zamieszkania i… zaszłam w ciąże.

Początkowo musiałam odpuścić jakąkolwiek aktywność fizyczną, bo musiałam leżeć aby utrzymać ciążę. Później, mogłam pozwolić sobie na trochę więcej, ale ograniczało się to tylko do spacerów. I tak przez całą ciążę. Z resztą po porodzie było podobnie. Moje rozruszanie się było powolne i zaczęłam od spacerów z Miłoszem (~ 5km dziennie), a później poszłam na zumbę do pobliskiego klubu fitness.

Zwlekałam z tym bardzo długo, bo się bałam iść sama. Nie miałam ubrań sportowych, butów do ćwiczeń, a wszystkie kobiety, które chodzą tam na zajęcia już ogarniają co i jak. Odważyłam się, gdy moja przyjaciółka również się zdecydowała pójść. I tak się wkręciłyśmy w zumbę, że wręcz wyczekiwałyśmy poniedziałkowego wieczoru. W miarę upływu czasu, zaczęłam się już tam odnajdywać i poznawać inne kobiety, z którymi ćwiczę. Spotkałam tam wiele nauczycielek, koordynatorek, pracownic fizycznych, a nawet konsultantkę Avonu, która w bagażniku wozi wiele kosmetyków i zawsze można u niej coś kupić.

Jednym słowem, mocno się wkręciłam w aktywność fizyczną i co najważniejsze, ćwiczę, bo lubię. Teraz już zrezygnowałam z zumby na rzecz innych treningów np. trampolin, piłek czy stepów. Największą radość daje mi jednak pilates, który całkowicie odmienił moje życie! Ale o tym opowiem innym razem 🙂

Jestem bardzo ciekawa jaki stosunek do ćwiczeń masz Ty. Daj znać w komentarzu co sprawia Ci największą przyjemność!

Miłego ćwiczenia!

Jeśli podoba Ci się to co robię

Postaw mi kawę na buycoffee.to